Lipiec 2022

Zaczął się lipiec. Kolejny, mam nadzieję, pogodowo rozkoszny i sprzyjający byciu aktywnym. Upały na razie nie zwalniają, a ja coraz bardziej przekonuję się, że w gorące dni da się tylko gnać na rowerze – lepsze to niż klima.
Z nieznanych mi przyczyn jakiś czas temu wymyśliliśmy rodzinny weekend w Trydencie (Trento), i z jeszcze mniej przemyślanych powodów postanowiłem, że dojadę tam rowerem. Potem popatrzyłem na mapę raz jeszcze i dalej nie mogłem pojąć jak na to wpadłem. Co więcej, doszedłem do wniosku, że trasa Villach – Trento to jednak nie dla mnie (jeszcze;) choć miałem jak to mówią, second thoughts. W każdym razie musiał przesmyknąć się albo jakiś chłodniejszy dzień, czy coś innego na chwilę włączyło mi rozum, bo postanowiłem nieco zmodyfikować trasę, i zamiast porywać się z motyką na słońce, cisnąć onucą w Alpy. Czyli podjechać nieco pociągiem i dalej rowerem. Co tylko brzmi łatwiej.
Trasa Lienz – Trento wg planów miała wynieść 222km, ostatecznie wyszło 10km więcej, gdyż błądzić rzecz ludzka, a nawigacyjna najwidoczniej to wspierać.

Lienz położony jest w kraju związkowym Osttirol, tuż przy granicy z Karyntią. Jest to jakieś 110km na zachód od Villach. Najwcześniejszy pociąg z Villach odchodzi o 7 rano i jedzie jakieś półtorej godziny. Taka pora oznacza, że korzysta z niego wielu uczniów – w Austrii (Karyntii) rok szkolny trwa do około 10 lipca. Mimo wszystko nie było tłoczno, może nieco głośno. Można jednak było wyłączyć się, zapatrzywszy na widoki za oknem.

Lienz liczy sobie niewiele ponad 11k mieszkańców. Takie tam, typowo turystyczne miasteczko. Blisko stąd na Großglockner – najwyższą górę Austrii, blisko w nieco dziksze i mniej uczęszczane rejony Alp. No i blisko w Dolomity.
Trasa rowerowa przebiega zaraz obok dworca, więc nie trudno rozpocząć podróż. Wiedzie ona właściwie wzdłuż Drawy i biegnącej obok linii kolejowej, aż do granicy z Italią i granicy innego wododziału, gdy już skończy się Drawa.
Właśnie, Drawa. Tu jest zdecydowanie żywsza niż w Villach. Nie dziwią więc miejsca dla kajakarzy, jak to:


Pierwsze 50km kilometrów to wspinaczka pod górkę. Niewiele jest ostrzejszych podjazdów, ale cały czas konsekwentnie w górę. Z 674 mnpm aż do 1233 mnpm. Po drodze towarzyszy linia kolejowa – tak, wjeżdza aż tak wysoko i można nią dojechać dalej na południe Włoch.
Widoki po drodze przepiękne, nie trzeba chyba tłumaczyć. Droga asfaltowa, z nową nawierzchnią, prowadzi przez pola i lasy i pachnie sosnami. Obok rzeka, dużo miejsc do odpoczynku, a jeśli ktoś potrzebuje coś dokupić, są oznaczenia zjazdów w stylu „gospoda 1000m w prawo”.
Im bliżej granicy włoskiej, tym więcej na trasie turystów. A w okolicach Sillian to już pełna kumulacja. Bardzo dużo i bardzo niefrasobliwych turystów. Dzieci jadą jak chcą, dorośli gapią się w komórki albo zajęci rozmową, i nie patrzą przed siebie. Trzeba być ostrożnym i myśleć za innych, bo o wypadek naprawdę łatwo. Eech. Mam głośny dzwonek, ale najwyraźniej to za mało.

Ledwo zaczęła się Italia, a już zaczęły się ciekawe widoki. Na początek 3 Zinnen, które prawie było widać z trasy.

Od tego miejsca, a może ciut wcześniej, w każdym razie po 50km, droga powinna opadać. Jednak wiadomo, tu nigdy nic nie jest całkiem z górki, bo przeplata się to krótkimi, ale intensywnymi podjazdami. A na tak długiej trasie całkiem ich mnóstwo. Droga z asfaltowych przechodzi w szutrowe, leśne, zdarzają się też tunele. Jak to we Włoszech.

W końcu, po około 80km, droga dociera do Bruneck. Tu widać, jak mocno jesteśmy jeszcze w Tyrolu. Niby Italia, a większość napisów na szyldach po niemiecku. Cała okolica była od setek lat najpierw bawarska, potem habsburska, dopiero od 100 lat włoska. Najwidoczniej to jeszcze zbyt krótko. Miasteczko jest urocze, z ładnym zamkiem do zwiedzania, choć miałem wrażenie że mocno nastawione na raczej zimowego turystę – w witrynach sklepów kurtki, w piwnicach narty itd.

I pełno tych zamków wzdłuż całej trasy, jedne w ruinie, jedne dobrze zachowane. Droga opadała, wznosiła się, była w cieniach i słońcach, znów asfaltem, znów szutrem. W ogólnościach z górki, ale czasem nie. Po drodze mija się jeszcze kilka ciekawych miasteczek, jak np Klausen.

Ogólnie infrastruktura drogi w porządku, bardzo dużo miejsc na odpoczynek, niektóre bardzo wymyślne w swojej formie, ale nigdzie nie było przy nich miejsc do uzupełnienia wody do picia. Przyzwyczajony do austriackich wygód w tym zakresie, zacząłem się nieco niepokoić, zwłaszcza, że z rzadka po drodze pojawiała się okazja do zakupu czegokolwiek. Pierwszy wodopój znalazłem dopiero tuż przez Trento, także w tym temacie kiepsko, a nawet niebezpiecznie przy takich upałach.
Gdzieś w okoliach Bozen krajobraz zaczął się coraz bardziej italianizować. Pierwsze winnice, i coraz ich więcej. I cyprysy, i wille i inne trochę góry. No i dalej zamki.

A czasem tunele

Po około 140km droga zaczęła się wypłaszczać. Nie było już z górki. Było za to pod wiatr. Okrutnie pod wiatr, no i cały czas w temperaturze ze 30 stopni. Wiało tak, że miałem wrażenie, iż jak na chwilę przestanę pedałować, to mnie zacznie cofać. Koszmar, bo już trochę w nogach było, a tu jeszcze przede mną tyle i tyle. Skończyło mi się już jedzenie – rzecz jasna pod drodze złapałem jakiś lunch, bidony zaczęły się robić coraz lżejsze, a tu zero miejsca na uzupełnienie.
W okolicach 180km coraz trudniej mi się siedziało, i właściwie to było najbardziej przeszkadzające. Nogi nawet nie bolały, może trochę nadgarstki, ale tyłka to już naprawdę nie wiedziałem jak ułożyć. I ten wiatr…

Rower spisywał się dobrze, powerbank wystarczał, by nawigacja cały czas był włączona, deszcz nie padał, siły były, ale rzecz jasna – coraz mniej. Wyznaczyłem sobie, że chwilka oddechu co 10km, i przyznam, coraz bardziej mi się te dyszki dłużyły. A gdzieś w okolicach 210km źle skręciłem (tzn zamiast navi, pokierowałem się oznaczeniemi drogi rowerowej) i dostałem 5km w gratisie, drugi raz zresztą tego dnia. Nie muszę mówić, jak mnie to…
W końcu dopadłem Trydentu tego, co całe popołudnie mi się wymykał. Choć to nie oznaczało to jeszcze końca, bo nocleg nieco za miastem.

Z Lienz wyruszłem tuż przed 9, Trento minąłem tuż przed 21. Zostało mi jeszcze z 10km, i naprawdę, każdy kolejny, ostatni, był coraz dłuższy, a ten 233 to niemal nieskończony. W końcu dotarłem, zmęczony bardzo, że ledwo miałem siłę zjeść kawałek pizzy i popić, a jakże, wajcenkiem.
To była droga długa, trochę pod koniec męcząca, lub lepiej powiedzieć, bez przyjemności jazdy w ostatnich może 40km. Wiatr w oczy wyzuł mnie z sił, i nie wiem czy zechce mi się poprawiać, tą było nie było, życiówkę. Tym nie mniej trasę polecam:)
