Czerwiec 2022

Widok z okolic 3landerdeck na Dobratsch

Okazuje się, że mam dziwną tendencję do celebrowania miłych dla mnie wydarzeń w sposób bolący. Kiedyś, jak dostałem nowy rower postanowiłem wjechać na górę, z którem potem nie było drogi zjazdowej i zjazd zajął mi więcej czasu i trudu niż pod górę (jeszcze to opiszę), a dziś – dziś w ramach niedawnych urodzin, o tak dla odmiany, postanowiłem zamienić gravela na hardtaila i wjechać na dreilanderdeck. Jak sama nazwa wskazuje jest to trójstyk granic Słowenii, Italii i Austrii. Miejsce z ciekawymi widokami, ośrodkiem narciarskim, i wyciągiem dostępnym darmowo w ramach Kärntner Card.

By tam dojechać należy kierować się do Arnoldstein, to jakieś 20km z Villach w stronę Hermagoru. Wiedzie tam kilka tras rowerowych, można wzdłuż drogi gładkim asfaltem, albo przez las.

Widok w stronę 3landerdeck z mostu na Gail (zdj zrobione innego dnia)

Dziś wybrałem trasę przez las, bo po pierwsze inny rower, a po drugie dzień naprawdę gorący. Przyjemnie się jechało, choć na trasach coraz więcej rowerzystów i wycieczek. Naprawdę koniecznym wyposażeniem roweru jest dzwonek, choć na niektórych trzeba by wuwuzelę. Muszą jechać obok siebie, nieważne jak wąska ścieżka. Eeech.

W końcu dojechałem do Arnoldstein, po drodze nieco błądząc, ale nie było to jakoś szczególnie uciążliwe. Pełen optymizmu i chęci rzuciłem się pod górę, co uśpiło nieco moją uwagę.

Kawałek ciekawej „ścieżki do nikąd”, można też dostrzec rower;)

No właśnie, po kilkuset metrach droga zwęziła się do ścieżki, ta do ścieżki zachaszczonej, aż w końcu ledwo ją było widać. Oczywiście tak stromo, że trzeba pchać. To pchałem, myśląc, że może jakiś krótki skrót. Ale niestety, po jakimś 1km pod górę musiałem zawrócić. Na szczęście znalezłem wyżej jakiś objazd asfaltowy i wróciłem do Arnoldstein, tym razem wybrałem już tradycyjny wjazd, tak jak jedzie się na wyciąg autem. Pieprzony Koomot, tyle razy już mnie wpakował na minę!

Spoko trasa na rower wg Komoot

A więc, drogie dzieci, jak planujecie inną niż szosa trasę, unikajcie Komoot’a jak ognia, albo musicie z lupą po metrze analizować gdzież to prowadzi. Inaczej kłopoty, chaszcze, miejsca nie do jechania pewne jak w banku. Nie polecam!

Jak już zawróciłem, klnąc na niepotrzebny wydatek energetyczny, zaczęła się powolna wspinaczka pod górę. Zaczyna się całkiem ostro, jest parę krótkich, ale ambitnych podjazdów, ponad, że tak powiem, normalny podjazd.

Mija się następnie dolną stację kolejki na 3landerdeck, tam droga się wypłaszcza, wiedzie przez senną wioseczkę Seltschach i w końcu skręca pod górkę kierując się do lasu. I tu zaczyna się rzeczona masakra.

To nie jest prosta rzecz. 12km podjazdu o średnim nachyleniu 14%. Średnim! Dwa razy stromości są takie, że rower trzeba pchać – nie sposób jechać. Tego dnia nie pomagała też temperatura, 31 stopni w cieniu. Co prawda w lesie chłodniej, im wyżej tym chłodniej, ale jak przyszło jechać przez nasłonecznione miejsca to natychmiast to było czuć. Pociła się każda część mnie, rower i każda myśl. Miałem ze sobą około 2,5l wody, na szczęście starczyło (na styk). Rzecz jasna, zatrzymywałem się co jakiś czas żeby złapać oddech, ale przyciągało to roje much, muszek, komarów, mrówek i czego tam jeszcze. Gryzło, brzęczało i nie pozwalało na zbyt długi postój. Koszmar.

Ile dalej jechałem, tym częściej widziałem siebie zawracającego w dół, ale z drugiej strony żal było że już tyle wjechałem… I tak ta zabawa trwała, jeden solidny kryzys, kiedy po prostu siadłem i tylko dyszałem, ale znowuż te insekty! Nie można było paść i leżeć, bo przyroda gryzie!

Gdzieś po drodze jakiś widok

Możliwe, że gdzieś po drodze były ładne i ładniejsze widoki, ale ja byłem zapatrzony tylko w jeden – dystans do celu na mojej nawigacji. I w końcu, w końcu, na sam koniec siły, od dawna tylko trzymany myślą o zimnym napoju w schronisku – wtoczyłem się. Oczom mym ukazał się, nie, no nie las, tylko akurat konie.

Wypas koni

Wspominałem już w osobnym wpisie, że w Austrii wypasa się krowy na szlakach. Konie, jak widać, też. Nie przeszkadza to rzecz jasna nikomu, wystarczy być uważnym stawiając kroki, tu jednak okazało się, że zagrody i przejścia pomiędzy nimi są dostosowane do pieszych, a nie rowerów. Zatem jeszcze na sam koniec musiałem przenosić rower przez bramę. Jakoś więcej ważył.

Nie wspomniałem też, trasa pod górkę oznaczona była zakazem wjazdów dla rowerów, ale nikt się tym nie przejmował, ani inni rowerowicze (wjeżdzali, ale na ebike’ach), ani mijani po drodze leśnicy.

W końcu dopadłem schroniska, dostałem bardzo zimne piwko, pyszne. Potem miałem zamiar zrobić jeszcze jakieś zdjęcia, ale nie miałem siły. Na nic. Po jakieś półgodzinie dochodzenia do siebie zamówiłem słodki i pyszny Germknudel w sosie waniliowym, iście kaloryczna bomba, ale weszła jak leciutka przekąska.

Germknödel

Na koniec popiłem colą i byłem gotowy na powrót. Zjazd trwał niecałe 25minut, wytrzęsło mnie okrutnie i z lasu wjechał wprost w objęcia upału. Mimo wszystko byłem odpocznięty i najkrótszą trasą wróciłem do domu.

Podsumowałbym wycieczkę jako nie do końca przemyślaną, skrajnie trudną, ale przecież – udaną. Mimo wszystko nieprędko zechce mi się aż takich hardcorów.

Trasa i profil wycieczki, zdjęcie pochodzi z serwisu Strava.com

Wjazd z Villach do góry zajął mi 3h31m zjazd powrotny 1h20m, regeneracja na górze około 2h